O północy w Paryżu

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Jedzenie czasem potrafi mieć zbawienny wpływ na samopoczucie. Nie jest to nic odkrywczego – ręka do góry, kto w chwilach zwątpienia, wielkiej smuty czy poczucia ogólnego braku sensu i szarości nie poprawił sobie nastroju jedzeniem. „Jedzeniem na pocieszenie” może być wszystko: paczka Delicji, schabowe mamy czy zestaw Big Mac. Przyznaję, że ten ostatni parę razy uratował mi życie w krajach, w których tęskniłam za szarością Warszawy, temperaturą poniżej 20 °C czy jedzeniem, do którego nie nasypano garściami chilli. Filmy mogą również mieć zbawienny wpływ na samopoczucie. Nie ma chyba kinomaniaka, który sobie nigdy nie poprawił nastroju odpowiednio dobranym filmem?

Filmy Woody'ego Allena są dla mnie jak Big Mac, kinowy comfort food. I, uwaga, nie ma to nic wspólnego z jakością jego filmów. Po prostu gdy mam dość dziwnego, alternatywnego kina w językach zlewających mi się w jedną masę, eksperymentów z reżyserami i filmami wygrzebanymi w odmętach IMDB i komediami, które wcale nie są śmieszne, lubię obejrzeć film, co do którego wiem, że się nie zawiodę.

Nie to, żebym jakimś szczególnym uwielbieniem darzyła dokonania Allena: cykl jego pracy (jeden rok = jeden film) jest dla mnie zbytnio wyrachowany i przypomina cykl produkcyjny w fabryce. Wiadomo, że gdy się czuje ten wewnętrzny przykaz zrobienia czegokolwiek, film niekoniecznie musi być porywający. I zazwyczaj nie jest, to po prostu świetna warsztatowa robota. Prace Allena są jednolite pod różnymi względami, począwszy od sposobu robienia napisów początkowych, a skończywszy na sposobie prowadzenia historii czy aktorów. Poza tym Woody ma tendencje do żonglowania ciągle tymi samymi motywami i typami bohaterów. Jednak zdecydowanie nie przeszkadza mi to – co więcej, lubię Allena za tę powtarzalność. A gdy doda się do tego fakt, że Allen nawet do najmniejszych rólek dobiera ciekawych aktorów: zarówno tych z dorobkiem, jak i gwiazdki jednego filmu czy serialu, które mają szansę u niego pokazać swoją wartość, to radość jest pełna.


(plakat znaleziony tutaj)

Allen często zatrudnia też swoich aktorów w rolach diametralnie innych od tych, w których zaszufladkowało ich Hollywood. Jest to przykład Owena Wilsona, który przyzwyczaił nas do ról w głupiutkich komediach. Grany przez niego Gil jest głównym bohaterem filmu, to świetny scenarzysta, który mieszka w Hollywood i ma śliczną narzeczoną. Ale tak naprawdę to jego życiu daleko do doskonałości: Gil pragnie zostać pisarzem (podobnie zresztą jak Roy z „Poznasz wysokiego, przystojnego bruneta”) i zamieszkać w Paryżu, a jego narzeczona nie dość, że jest głupiutka, to jeszcze go nie rozumie. Dodatkowo do jego spraw wtrącają się bogaci teściowie (kto widzi podobieństwa do „Wszystko gra”?). Jednak gdy podczas nocnego spaceru Gil trafia do klubu w latach dwudziestych (znów ta dekada, podobnie jak w „Purpurowej Róży z Kairu”), Gil nie dość, że odzyskuje swoje mojo, radość życia i inspirację, to jeszcze prowadzi ciekawe dyskusje z największymi artystami epoki i spotyka intrygującą dziewczynę zupełnie różną w typie od tej, z którą jest w związku (trójkąty pojawiają się chociażby we „Wszystko gra”, „Poznasz wysokiego, przystojnego bruneta”, „Co nas kręci (...)”, „Vicky Christina Barcelona” czy w prawie każdym innym film Allena).

Film, jak na robotę taśmową, jest całkiem udany. Aktorstwo jest dobre, rozwinięcie akcji wciągające, do tego dochodzi całkiem ładny Paryż (ten współczesny, bo ten sprzed niemal stu lat został potraktowany po sierocemu), widać też, że kostiumolog zajmujący się latami 20. jest specjalistą w swojej dziedzinie. Całość jedynie może psuć dość łopatologicznie wyłożony morał tej historii. Naprawdę, widzowie nie są takimi idiotami, żeby się go nie domyślić samemu.

Wszystko to sprawia, że efekt końcowy jest zadowalający, choć nie poraża. Szczerze mówiąc to mam pojęcia, dlaczego to akurat „O północy w Paryżu” stał się jednym z bardziej kasowych filmów Allena – jest on przecież zrobiony w jak najbardziej typowy dla reżysera sposób. Chodzi o fabułę? Kolorowy plakat inspirowany obrazem Van Gogha? Bardziej olśniewającą niż zwykle obsadę? Kampanię reklamową? A może lepsze niż zwykle recenzje i premierę w Cannes?

A może to po prostu zwykły łut szczęścia, który dla bohaterów filmów Woody'ego ma przecież często kluczowe znaczenie?

Zwiastun:

Thanks for using my poster! This is a great review.
The link for the poster should be: http://mikiedaniel.wordpress.com/2011/10/17/midnight-in-paris-minimal-poster/

Done, I changed the link:)

Thanks for letting me using it!

Częściowo nie zgadzam się z tym, że "łopatologicznie wyłożony morał" w tym filmie cokolwiek może psuć. Moim zdaniem to właśnie prostota tego filmu dodaje mu jakiejś takiej magii, która mogłaby być całkowicie usunięta gdyby film miał jakiś głębszy sens. Film, po prostu, prosto wykłada dość prawdziwą tezę, o której często się zapomina i chyba właśnie taki chyba był zamysł tego obrazka jako całości - prosto, wolno i przyjemnie.

Ależ jedno nie wyklucza drugiego:) Historia może być prosta i jednocześnie nic nie tracić ze swojego uroku, niemniej jednak wyjaśnianie "co autor miał na myśli" psuje radość z oglądania i analizowania - skoro reżyser wyjawił morał, to po co wgłębiać się w to, co się obejrzało? To trochę tak jak zajrzenie do klucza tuż po przeczytaniu zadania z matematyki.

No właśnie, nie ma po co się w to wgłębiać. To jeden z tych filmów, który się po prostu ogląda dla czystej i prostej przyjemności oglądania. Bez żadnego wgłębiania się, w tym wypadku można od razu zajrzeć do klucza. ;)

Dodaj komentarz